Szlak Iceline w Yoho National Parku jest jednym z najpiękniejszych w okolicy. Sugestia, aby powstał, pojawiła się już w 1902 roku. Jej autorem był Edward Whymper, który w latach sześćdziesiątych XIX wieku kilkukrotnie atakował niezdobyty wówczas szczyt Matterhorn. Wreszcie rozprawił się z nim (jako członek 7-osobowego zespołu) 14 lipca 1865 roku. Potem wszedł na niego jeszcze dwa razy, pochodził po Alpach i przeniósł się ze swoją działalnością w góry Grenlandii, Andy i wreszcie w kanadyjskie Góry Skaliste. Musiało minąć 85 lat, aby jego koncepcja szlaku w Dolinie Yoho się urzeczywistniła.
Kategoria: Live
Glacier National Park
Karty wejścia do parków narodowych są tutaj traktowane bardziej poważnie niż w Polsce. Z tego powodu staliśmy się posiadaczami rocznych kart wstępu do wszystkich parków narodowych w Kanadzie. Roczna karta opłaca się w porównaniu do dziennych wejściówek, gdy w parkach narodowych spędzi się minimum 8 dni w roku. Dwa dni w Parku Narodowym Glacier za nami.
Którędy w Góry Skaliste?
Jeśli zapytasz i posłuchasz Google Maps, jak z Victorii dojechać do Banff, to wsiądziesz na prom w Swartz Bay, 30 km na północ od centrum Victorii, popłyniesz do Tsawwassen na południe od Vancouver i pociśniesz autostradami BC 1 na wschód, BC 5 na północ i do transkanadyjskiej jedynki dołączysz w okolicy Kamloops. 937 kilometrów, samej jazdy będzie z 11 godzin, do tego półtora godziny na promie, no i pewnie jakieś przerwy na siku. Jeśli ruszysz rano, to spokojnie kolejny wschód słońca możesz oglądać w „Zakopanem Gór Skalistych”.
Wiewiórki w Squamish
Paweł najchętniej zostałby w Squamish na całe lato, kupił rower (tak, już wypatrzył sobie Norco, które idealnie spełniałoby jego potrzeby) i eksplorował tutejsze ścieżki. Ania też chętnie by jeździła, gdyby nie perspektywa Gór Skalistych, które przecież czekają! Nie żegnamy Squamish, może jeszcze tu wrócimy, ale ruszamy dalej.
Rowery były największą atrakcją pobytu w Squamish, ale nie jedyną. Nad miasteczkiem góruje Stawamus Chief – jeden z największych na świecie granitowych monolitów. Wejście na centralny szczyt (655 m) zajęło nam niecałe 2 godziny.
Na górze urzędują wiewiórki. Duże jedzą szyszki:
A maluchy liczą, że podkarmią je turyści:
Skoro już jesteśmy w temacie zwierząt, to znaki drogowe zaczęły nas ostrzegać przed jeleniami:
Na kempingach mamy uważać na niedźwiedzie. Podobno odstrasza je zapach wybielacza, chyba niedługo będziemy musieli zainwestować 😉
Squamish to też jedna z wielu indiańskich osad, a wpływ ich kultury można zobaczyć tu i ówdzie.
A to nie mamy pojęcia skąd się tu wzięło:
Rowerowe Squamish
Wreszcie ruszyliśmy w drogę – na kontynent. Nasz pierwszy przystanek (na liczniku równe 100 mil) to Squamish, miasteczko które kojarzę głównie z telewizji, z Extreme Sports Channel. Squamish reklamuje się jako stolica kanadyjskiego outdooru i w żadnym wypadku nie są to czcze słowa – pełno tu rowerzystów i wspinaczy, kajakarzy i kitesurferów, czasami napotkać można też „normalnych” turystów.
Mocno przygodowy charakter Squamish poczuliśmy już pierwszego wieczoru, kiedy rozbijaliśmy namiot. Zza krzaków na kempingu dobiegały podniecone okrzyki i kiedy sprawdziliśmy o co chodzi, naszym oczom ukazały się takie obrazki:
Thurdsay Evening Riding to nazwa lokalnych zawodów Dirt BMX, które odbywały się tuż obok. Nie była to jednak impreza jakiejś wysokiej rangi – ot zwykłe ściganie dla dzieciaków z okolicy. „Dzieciaków” to dobre słowo, bo najmłodsi uczestnicy ledwo dorastali nam do połowy uda.
Squamishanie mają rowery we krwi. Na kolejne zawody umawiali się na poniedziałek. Normalnie miało być już w weekend, ale organizatorom akurat wypadło coś ważnego. Jakieś wesele czy coś.
Pisałem już, że Squamish znam głównie z telewizji. Bardziej konkretnie, jako nastolatek oglądałem to miasteczko praktycznie co wieczór w magazynach o rowerach górskich. Squamish i pobliskie Whistler zajmowały tam ok. 90% czasu antenowego (takie są tutaj świetne warunki). Byłaby więc to wielka strata nie spróbować swoich sił na lokalnych trasach. Uszczupliliśmy więc trochę swój budżet i wynajeliśmy rowery na jeden dzień. Przy okazji „kupiliśmy” trochę chłopaków ze sklepu rowerowego historią o dzieciństwie spędzonym przed ekranem telewizora, podziwianiu na odległość lokalnych tras i słynnych riderów.
Jak było? Wystarczy powiedzieć, że ani trochę się nie zawiedliśmy. Ogrom tras do wyboru i stopień ich przygotowania po prostu zwala z nóg. Ciężko było oddawać rowery, bo chcieliśmy jeszcze i jeszcze.
Niestety nie mamy zbyt wielu zdjęć z trasy. Po pierwsze, ciężko było uchwycić cokolwiek przy takich prędkościach w ciemnym lesie. Po drugie, byliśmy zbyt podekscytowani, żeby w takich warunkach bawić się aparatem. Woleliśmy bawić się rowerami.
A tak wyglądała jedna z tras, którymi mieliśmy okazję zjeżdżać (to nie my jedziemy):
Sooke Potholes
Zanim ruszymy wgłąb kontynentu, musimy załatwić jeszcze parę formalności. Nie wszystko dzieje się tak od razu, więc mamy trochę czasu na zwiedzanie okolicznych atrakcji. Poza kempingami, które uwielbiamy i plażami nad oceanem, mieliśmy okazję poznać jeszcze jedno fajne miejsce: Sooke Potholes.
Sooke Potholes to piękne baseny, wymyte w korycie rzeki przez płynącą wodę. W niektórych miejscach głębokość wody sięga 10 m i nawet wtedy widać dno, dzięki niesamowitej przejrzystości. Czysta woda i ładne krajobrazy to powody dla których w upalne dni przyjeżdżają tutaj tłumy plażowiczów – w końcu to tylko 40 km od aglomeracji Victorii.
Co tu dużo pisać – Pajpera, tak zadowolonego z pływania chyba dawno nikt nie widział:
Canada Day
1 lipca to dzień Kanady, święto narodowe. Tego dnia we wszystkich miastach „od morza do morza” organizowane są pikniki, parady, pokazy fajerwerków, koncerty. Standardowe uprzejmości zastępuje wesołe „Happy Canada Day!”. Na kempingach zrobiło się biało-czerwono od wywieszonych na kamperach i przed namiotami flag. My wróciliśmy na ten dzień do Victorii, zobaczyć, jak się bawią w stolicy.
No to jazda!
Do Kanady przyjechaliśmy z zamiarem kupna auta i marzeniem o road tripie. Wypożyczenie na okres dłuższy niż miesiąc się nie opłaca, a my planujemy zostać tu rok. Chcemy zwiedzić jak najwięcej, mieć możliwość zboczenia z głównych turystycznych szlaków. Poza tym, to Ameryka… każdy tu jeździ furą!
Tak się składa, że żadne z nas nie jest wielkim miłośnikiem ani znawcą motoryzacji. W dodatku, to miał być nasz pierwszy własny samochód, nie przywieźliśmy z Polski żadnych doświadczeń. Ale już przed wyjazdem przeglądaliśmy ogłoszenia w Internecie i poprosiliśmy o wskazówki tych, którzy znają się lepiej. Mając obawy, czy profesjonalni sprzedawcy z komisów nie będą nam mydlić oczu, chcieliśmy kupić auto od osoby prywatnej. Jeden z samochodów był do obejrzenia tuż obok naszej miejscówki, wybraliśmy się spacerem na oględziny i jazdę próbną. Następnego dnia granatowy Volkswagen Passat był już nasz. Pewnie złamaliśmy przynajmniej kilka zasad kupowania używanego auta, ale czuliśmy, że musimy zaryzykować.
Wykładamy kasę na stół, wypełniamy i podpisujemy formularz przeniesienia własności, udajemy się do ubezpieczyciela, by dopełnić formalności i odebrać tablice rejestracyjne. Przykręcamy je z ogromną przyjemnością!
Parę godzin później byliśmy już za miastem. Posmutnieliśmy, gdy po 20 kilometrach zapaliła się pomarańczowa lampka Malfunction Indicator Lamp. Czy nasz zakup był pomyłką? Postudiowaliśmy Internet i instrukcję obsługi naszej fury i rano, prosto z kempingu, udaliśmy się do mechanika. Po badaniu auta, mechanik uspokoił nas. To jakaś pierdoła, nie musimy nic naprawiać, nic płacić. Mamy rozważać naprawę, jeśli lampka zapali się ponownie i maszyna do badania silników wyświetli ten sam kod błędu.
Przed naszym Passatem wiele wyzwań. Trzymajcie kciuki, by więcej nie robił nam żadnych numerów! Swoją drogą, chyba musimy nadać mu imię…
Mila zero – zaczynamy przygodę!
Mila zero w Victorii rozpoczyna transkanadyjską autostradę, ciągnącą się przez ponad 8 tysięcy kilometrów aż na wschodnie wybrzeże. My rozpoczynamy tutaj naszą przygodę w Kanadzie.